Wojtek Rodak jest tegorocznym laureatem Nagrody Debiut TR, reżyserem spektaklu „PTAKI. Instrukcja”. Rozmawiamy o tym, co ukształtowało go jako twórcę oraz jak postrzega rolę współczesnego teatru w życiu społecznym. Zapraszamy do przeczytania całej rozmowy.
„Za twórczy polot, dojrzałość artystyczną oraz umiejętność pracy z zespołem aktorskim” – tak brzmi uzasadnienie nagrody dla pana. Jak pan definiuje pracę aktor-reżyser, jak pan ją rozumie?
Bardzo się cieszę, że w werdykcie zauważona została moja praca na linii aktorka lub aktor – reżyser. To dla mnie chyba najważniejsza część pracy reżysera: spotkanie pomiędzy mną a aktorem i aktorką – człowiekiem. Myślę, że głównie dlatego w pewnym momencie skręciłem ze ścieżki filmu w stronę teatru. Film jest dużo bardziej techniczny, w Polsce mam wrażenie wciąż nie ma zbyt dużej przestrzeni na indywidualną pracę z aktorem i aktorką. W teatrze jest inaczej. Zamykamy się w sali prób i spędzamy ze sobą długie godziny, tak że czasami mamy siebie wręcz dosyć.
Dla mnie to spotkanie z drugim człowiekiem jest najbardziej inspirujące. O tym jest dla mnie teatr, o tym spotkaniu właśnie. To proces, który się wydarza; sytuacje, które stają się inspiracją czy motorem dla przyszłych działań, powtórzeń, konstrukcji spektaklu. Teatr to jak gdyby ciągła próba odtwarzania tych nieuchwytności wydarzających się w procesie prób. Mnie bardziej interesuje aktor na scenie mierzący się z jakąś postacią, tematem niż samo bycie tą postacią. Nie wyobrażam sobie realizacji projektu i tematu bez włączenia w nie aktora i aktorki. Nie mówię tu jedynie o wypełnianiu postaci przez aktorów, ale całym procesie pracy, odkrywania znaczeń, interpretacji. Najbardziej cieszy mnie, kiedy to zaangażowanie wychodzi poza zwykłą sytuację wykonywania zawodu, a staje się jakąś osobistą podróżą, poszukiwaniem. Kiedy coś przestaje być tylko moje, a staje się nasze wspólne. Mam to szczęście, że na krótkiej drodze kariery doszło do spotkań ważnych nie tylko dla mnie, ale także dla współpracujących ze mną aktorów i aktorek. To jest dla mnie niezwykłe, kiedy myślę o możliwości, jaką daje teatr.
Wchodzę w zawód reżysera w wyjątkowo trudnym dla teatru czasie. Fala calloutów, która zalała ostatnio media, kwestia przemocy w teatrach i szkołach artystycznych stawiają nam, młodym twórcom, ogromne wyzwania. Mam wrażenie, że jest to właśnie żniwo wielu lat źle pojmowanej relacji aktor-reżyser. Mimo niewielkiego doświadczenia zdążyłem już zauważyć obrośniętą mitem relację aktor-reżyser. Przyzwyczajenia, oczekiwania, lęki, negatywne emocje, które kumulują się od lat. Mam za sobą kilka niewielkich doświadczeń aktorskich, ale to wystarczyło, żebym spojrzał na ten zawód inaczej. Nauczyło mnie to pokory. A mam wrażenie, że pokora jest niezbędna w zawodzie reżysera. Chciałbym myśleć o relacji aktor i aktorka – reżyser partnersko. A mam wrażenie, że ciągle wpadamy w koleiny pozostawione przez starszych kolegów i koleżanki po fachu, przez co jesteśmy zmuszeni powielać pewne klisze i buksujemy w modelach pracy, które pozostawiły traumy i nauczyły nas wszystkich jakichś wybiegów, forteli. Ja nie umiem grać w tę grę. Albo po prostu nie chcę. Wolę usłyszeć: nie wiem jak, nie chcę, nie umiem. Przecież jesteśmy tylko ludźmi. Ja staram się przyznawać do swoich błędów, lęków, nieumiejętności i słabości. Ktoś powiedziałby, że to fatalny błąd, że reżyser nie może tak mówić, tak się odsłaniać. Ja się z tym nie zgadzam. Nie wierzę w nieomylność reżysera. Przed nami długa droga i praca, którą należy wykonać od nowa – co od jakiegoś czasu robi już młode pokolenie twórców, walcząc o uzdrowienie tych relacji.
TR Warszawa to teatr arcyważny na mapie teatralnej Polski, zwłaszcza dla młodych reżyserów i reżyserek. Jak pan widzi tutaj swoją pracę, swoje przedstawienie, siebie jako artystę na deskach tego teatru?
Tak, TR Warszawa to bez wątpienia ważna instytucja na teatralnej mapie Polski i nie będę ukrywał, że możliwość zrealizowania tutaj spektaklu była jednym z moich teatralnych marzeń. Głównie ze względu na okazję do spotkania z fantastycznym zespołem, który zawsze podziwiałem i uwielbiałem obserwować na scenie. Wierzę, że jako ludzie – już poza sceną – są tak samo cudowni i że spotkanie z nimi będzie inspirującą i pouczającą przygodą. Staram się jednak nie myśleć o tym miejscu jak o jakiejś wyjątkowej instytucji. Każde miejsce jest wyjątkowe, w każdym miejscu pracuje się inaczej, każde wnosi coś innego i stawia inne wyzwania. Na tym etapie swojej drogi zawodowej chciałbym raczej myśleć o pracy tu jak o kolejnym wyzwaniu, z którym nie miałem jeszcze okazji się zmierzyć. Moja praca w Wałbrzychu czy Łodzi wiele mnie nauczyła i nie chciałbym umniejszać tym doświadczeniom. Ja się cały czas rozwijam, szukam, sprawdzam. Na stawianie tez przyjdzie jeszcze czas. Jakiś czas temu bardzo rozdrażnił mnie komentarz jednego z krytyków, który przed premierą „Serca” Wiktora Bagińskiego napisał, że jest ciekawy, czy Wiktor (poprzedni laureat nagrody Debiut TR) przekuł swoją szansę w sukces. Nie lubię słowa sukces. Jest z natury pełne oczekiwań i, mam wrażenie, pychy. Bo czym jest sukces i kto może o nim wyrokować? Praca w TR Warszawa jest dla mnie szansą, to prawda. Ale szansą na pracę z zespołem, z którym nie miałem okazji jeszcze pracować, szansą na spotkanie się ze stołeczną widownią, szansą na podzielenie się swoją wrażliwością, czy szansą na zdobycie nowych umiejętności i szkolenie reżyserskiego warsztatu oraz szukania własnego języka. Nie jest dla mnie szansą na sukces. Jeśli już ktoś i kiedyś będzie mógł stwierdzić, czy ta praca okazała się dla mnie sukcesem, to będę to ja sam i to za parę lat.
Jaka literatura i jaki teatr oraz kino pana uformowały jako twórcę do tej pory?
Jeśli mam być szczery, to przez długi czas wychowywała mnie telewizja i kino rozrywkowe/popularne. Przez niemal całą szkołę podstawową nie znosiłem czytać książek. Dopiero z czasem zacząłem zdobywać świadomość, czytać, szukać. Szybko zacząłem nadrabiać klasykę, ale też eksplorować mniej popularne gatunki filmowe czy pozycje literackie. Teatr pojawił się u mnie stosunkowo późno. Tak naprawdę zaczęło się od spektaklu „Kabaret Warszawski”, który zobaczyłem na jednym z muzycznych festiwali. Później mocno wsiąkłem. Głównie wychował mnie Stary Teatr w Krakowie, bo tam kończyłem liceum, Nowy Teatr w Warszawie czy właśnie TR. Potem przyszedł Festiwal Nowe Horyzonty i studia w Szkole Filmowej w Łodzi, które pozwoliły mi odkryć wspaniałe kino i mnóstwo inspiracji. Doszły książki non-fiction, eseje i publikacje komentujące współczesną rzeczywistość. W zasadzie film stanowi do tej pory jedną z moich najważniejszych inspiracji do pracy w teatrze. W ostatnim czasie szczególnie bliska jest mi twórczość literacka Édouarda Louis. Może dlatego, że w jego historii i doświadczeniach, o których opowiada, dostrzegam wiele wspólnego ze swoim własnym życiem. Poza tym jesteśmy właściwie rówieśnikami. Czuję, że dzięki temu mówimy podobnym językiem. Ostatecznie myślę, że w jakimś sensie jestem prostym chłopakiem. Wciąż mam braki w edukacji kulturalnej, ciągle coś tam nadrabiam. Ale też nauczyłem się, żeby nie wypierać tego, z czego wyrosłem. To przecież część mnie, która ukształtowała w jakiś sposób moją wrażliwość. Mam wrażenie, że podświadomie ciągle we mnie to pracuje, i ostatecznie staje się widoczne w moich pracach.
Czy jest jakiś spektakl, który chciałby pan wyreżyserować, ale zostawia go pan sobie na lata późniejsze, na inny etap swojej artystycznej ścieżki?
Chyba nie. Nie mam jakichś wielkich teatralnych marzeń, jeśli chodzi o teksty czy tematy. Obserwuję bacznie świat, ale też siebie, swoje potrzeby, stany i emocje. To głównie z nich czerpię inspiracje do tematów swoich prac. Trochę jakbym przeprowadzał proces terapeutyczny samego siebie. Poza tym staram się też zbytnio nie wybiegać w przyszłość. Zwłaszcza ostatni rok bardzo zmienił mój stosunek do planowania. Ale nie wykluczam, że kiedyś po latach nie wrócę do jakichś tekstów, tematów, żeby sprawdzić, co się zmieniło i jak ja się zmieniłem przez ten czas.
Jaki teatr aktualnie jest Panu najbliższy jako twórcy, a jaki jako odbiorcy? Czy to tożsame, czy te zainteresowania się pokrywają?
W obydwu przypadkach interesuje mnie teatr szczery i uczciwy z widzem. Powiedziałbym również, że czuły, ale wolę chyba sformułowanie „wysoko wrażliwy”, bo słowo czułość w ostatnim czasie, mam wrażenie, zostało przez nas mocno wyeksploatowane. Justyna Sobczyk w tegorocznym orędziu na Międzynarodowy Dzień Teatru napisała: „Otwórzmy teatr! Wpuśćmy tych, którzy chcą wejść do środka!”. Ja się pod tym podpisuję. Teatr powinien być miejscem otwartym i włączającym różnorodne tematy, bohaterów, ale przede wszystkim widzów. Różnych widzów. Teatr, który byłby w jakikolwiek sposób elitarny, mnie nie interesuje.
Ponadto bliskie mi są tematy dotyczące społeczności LGBTQ+, jako widz bacznie je śledzę w teatrze, ale ciągle mam poczucie jakiejś niewystarczalności, jakiejś ciągłej ułomności w sposobie opowiadania o tej grupie. Jako twórca chyba właśnie nad tym chciałbym się szczególnie mocno pochylić. Jak uczciwie i szczerze opowiadać o problemach tej społeczności. I to jest chyba właśnie to sprzężenie pomiędzy mną jako widzem a mną jako twórcą. Oglądam coś, z czym na przykład się nie zgadzam i w swojej pracy staram się podjąć polemikę, opowiedzieć o tym w moim mniemaniu lepiej. Choć to wciąż jest tylko moje mniemanie. Myślę, że w ogóle ostatni czas pandemii bardzo zrewidował moje myślenie o teatrze. Ostatnio w jakiś sposób bardzo bliska stała mi się estetyka porażki, pewnego rodzaju niegotowość, świadome niedopracowanie, niedomknięcie procesu. Kiedyś zachwycałem się wielkimi teatralnymi produkcjami, a ostatnio coraz częściej zastanawiam się nad zasadnością takich przedsięwzięć. Czy czasem sytuacja pandemii nie skompromitowała tego typu myślenia o teatrze? Czy w dobie ostatnich kryzysów, powiedzenie „teatr mój widzę ogromny” nie brzmi już śmiesznie?
Jak Pan rozumie teatr komentujący rzeczywistość, teatr zaangażowany?
Mam wrażenie, że pojęcie teatr zaangażowany wymaga dziś odświeżenia. Żyjemy obecnie w rzeczywistości tak dojmującej, tak intensywnej z każdej strony, otoczeni przez politykę, kryzysy różnego rodzaju, że naprawdę nie da się dziś udawać, że się tego nie zauważa. Mam wrażenie, że dziś niewiele już potrzeba, aby przez sztukę komentować tę rzeczywistość. Dlatego wydaje mi się, że warto szukać dziś innego języka, bardziej subtelnego i wnikliwego, raczej sugerującego i analizującego niż stawiającego radykalne tezy. Wszyscy jesteśmy już dziś zmęczeni otaczającą nas rzeczywistością, więc krzyczenie do nas ze sceny, używanie tym samych narzędzi, które obserwuje się w mediach, wydaje mi się zbyteczne. Poza tym nie wierzę w teatr zaangażowany, który przekonuje już przekonanych. Znacznie ciekawsze jest dla mnie tworzenie w jakiś sposób zaangażowanych spektakli w mniejszych ośrodkach, gdzie szansa na różnorodność poglądów widzów jest dużo większa. Mam wrażenie, że zatrzymywanie się na zaangażowanym teatrze dziś już nie wystarcza. Praca w teatrze, zajmowanie się sztuką to mimo wszystko przywilej. Trzeba działać, angażować się, wykonywać realne gesty. Działać tak, żeby nasze funkcjonowanie w teatrze samo w sobie było fair. Bo jeśli w teatrze krytykujemy i komentujemy nieprzychylną rzeczywistość, a sami stosujemy metody i sposoby tożsame dla tej rzeczywistości, to jedynie kompromitujemy teatr. I jest to zwyczajna hipokryzja.